Emigrantka

Emigrant idealny

Bardzo często słyszę od innych – Ja to ciebie podziwiam. Nigdy w życiu bym się na wyjazd z Polski nie zdecydował/a. Cóż. Krótko i zwięźle powiem – bo emigracja nie jest dla wszystkich. Nie wszyscy się nadają, żeby prowadzić życie tułacze. I całe szczęście! Wystarczy, że już teraz ponad 18 milionów Polaków żyje za granicą!  (I to nie jest pomyłka.) Więc kto się nadaje? Jakie cechy ma emigrant idealny?

1. Uparty. I to bardzo. Uparty jak osioł. I to jak osioł ze Shreka. Jak nie drzwiami, to oknem. Czasami niestety trzeba. To bardzo przydatna cecha, jeśli chce się przeżyć. Za nic w świecie nie wolno zrażać się małymi niepowodzeniami. Czasami trzeba mocno zacisnąć zęby (i poślady) i robić swoje. Kiedy? Kiedy trzeba znaleźć pracę, mieszkanie, szkołę dla dziecka, szpital do rodzenia. Czasami trzeba więcej niż raz czy dwa, bo trzeba aż do skutku. I nie ma, że boli. I tu przydaje się druga cecha:

2. Optymistycznie nastawiony do świata. Szklanka musi być zawsze, albo chociaż przeważnie, do połowy pełna. Pozornie miły pan z agencji mieszkaniowej nie chce wynająć tobie mieszkania, bo jesteś Polakiem, ale ci tego wprost nie powie, bo mu nie wolno i zostałby posądzony o dyskryminację, co podchodzi pod paragraf? No i co z tego! Znajdziesz inne, ale przynajmniej z dobrą energią. Wprowadzasz się do Włoch z nadzieją, że na zawsze pożegnałaś angielski deszcz, a tu leje jak z cebra przez bite dwa tygodnie? Wyciągaj angielskie kalosze i skacz po kałużach. Kiedyś przestanie padać. Na pogodę wpływ masz żaden.

3. Elastyczny. Jak dobrej jakości guma. Jeśli ktoś jest przywiązany emocjonalnie do swojego widoku/sąsiedztwa/warzywniaka/przychodni zdrowia/jedzenia – niech zostaje, gdzie jest i niech tam będzie szczęśliwy. Życie na obczyźnie wiąże się ze zmianami. I choć Polak potrafi tak zaklinać rzeczywistość, że nawet w Bangkoku może gotować polski bigos, to jednak miejsca, ludzie, kultura i obyczaje na świecie się różnią i dość często trzeba się naginać do tej inności. Nie wszystko da się przywieźć w bagażu ze sobą. Trzeba to zaakceptować.

4. Cierpliwy jak anioł. To raczej nie jest nasza narodowa cecha. Polacy są raczej w gorącej wodzie kąpani – znam to z autopsji. Niemniej, cierpliwość jest potrzebna. Szczególnie na początku. I tu znowu – mamy swoje przyzwyczajenia i (nie)stety nie wszędzie da się je zaadoptować do rzeczywistości – albo odwrotnie. Cierpliwość na pewno przydaje się w kontaktach z Azjatami. Kiedy taksówkarz wozi ciebie po mieście, udając, że wie, gdzie jedzie, a nie ma najmniejszego pojęcia, a dla ciebie liczy się każda minuta, bo jesteś umówiona na spotkanie. Kiedy targujesz się o cenę towaru, mając świadomość, że tak czy inaczej Taj zedrze z ciebie więcej niż ze swojego ziomka. A już na pewno cierpliwość przydaje się w urzędach – włoskich i tajskich. Tu już sam anioł może wysiąść.

5. Pokorny jak cielę. Też czasami trzeba być. Jak mawiają Anglicy – Not my circus, not my monkeys. Nie mamy prawa się wtrącać w nieswoją rzeczywistość. Nikt nas o to nie prosi. Nie jesteśmy na swoim terenie i należy to zaakceptować. Nawet jeśli będąc w dziewiątym miesiącu ciąży, słyszysz, że masz wstać i ustąpić miejsca młodemu, jurnemu mnichowi, bo siedzisz na miejscu, które umownie się przyjęło, jest dla niego przeznaczone. Czasami należy ustąpić, bo gra jest niewarta świeczki, a można więcej stracić niż zyskać.

6. Tolerancyjny. Tak szczerze mówiąc, to się dziwię, jak niektórzy Polacy na emigracji sobie z tym radzą. W Polsce inny, dość często, znaczy gorszy. Inny czyli inaczej wierzący, wyglądający, kochający, myślący. I tu moje doświadczenia. Pierwsze zderzenie z Londynem? Jak tu kolorowo! Dosłownie i w przenośni. Takiej mieszanki religii, kultur, języka nie widziałam nigdzie indziej. I trzeba było się do tego przyzwyczaić i zaakceptować. Może dostanę po garach, ale zaryzykuję stwierdzeniem, że w Polsce inni (jakkolwiek) są źle odbierani. Jesteśmy hermetycznie zamkniętym społeczeństwem, które rzadko akceptuje odstępstwa. A czasami szkoda. Nie uzurpujmy sobie prawa do racji.  Moja jest tylko racja i to święta racja. Bo nawet jak jest twoja, to moja jest mojsza niż twojsza. Że właśnie moja racja jest racja najmojsza. Czyż nie? No nie.

7. (Jak) Znany i lubiany. Czyli trochę jak Bear Grylls, trochę jak MacGyver i trochę jak Cejrowski. Sztuka przetrwania się przydaje, bo nie zawsze jest tak kolorowo, jak się zakłada. Często przyjeżdżamy do nowego miejsca bez potrzebnych do życia rzeczy i wtedy innowacyjność MacGyvera i patenty survivalowe Beara Grylls’a jak znalazł. Jak wcześniej wspomniałam – wszystko, co nasze, zostaje w domu. Czasami nie tylko sąsiedztwo jest inne, ale również jedzenie, pogoda, klimat. W takiej sytuacji dobrze jest korzystać z rad znanego podróżnika i robić jak Cejrowski – czyli jak tubylcy. Oni najlepiej znają swoją rzeczywistość, więc można im (zazwyczaj) zaufać. Chociaż korzystanie z własnego instynktu samozachowawczego nie zaszkodzi. A jeśli komuś nie odpowiadają zwyczaje tubylców – zawsze może wykazać się inicjatywą i gotować jak Makłowicz.

8. I jeszcze ostatnia bardzo przydatna cecha – przy tym wszystkim trzeba być sobą. To nigdy nie zaszkodzi.

 

P.S. Dzisiejszy tekst nie zaszkodzi czytać z przymrużeniem oka.

IMG_7193

 

5 myśli na temat “Emigrant idealny

  1. I te wszystkie cechy emigranta musimy w sobie czesciowo stlumic jadac do Ojczyzny na wakacje… Co mi w ogole nie wychodzi i np. uprawiam w kolejce do kasy w dyskoncie „small talks” dziwujac sie w duszy, ze ludzie na mnie patrza jak na wariatke, usmiecham sie do napotkanych nieznajomych, co powoduje podejrzenie o trwaly usczerbek na moim zdrowiu psychicznym lub, co gorsza, podejrzenie o malo wyrafinowany sposob na podryw (na moje nieszczescie nie moge skutecznie zablysnac obraczka, bo nosze na lewej dloni). Na spedach w jakichkolwiek konfiguracjach nie podnieca mnie „obrabianie odwloka” mniej lub bardziej znajomych osob, a zwlaszcza ich statusu materialnego…
    Jescze nie przebrnelam przez Caly Twoj blog, stad moje pytanie – jak sobie radzisz wracajac do „polskiej rzeczywistosci”? Przyznam sie, ze ja jezdze po swiecie od przerwy na studiach (jako 20-latka mialam „przygode” z USA przez niespelna dwa lata), a teraz jako stateczna matrona, totalnie oderwana od rzeczywistosci, zakochana w Ojczyznie (na odleglosc i przypuszczam, ze bez wzajemnosci), wpadajaca do rodzinnego domu prawie raz na rok – zanim komukolwie uda sie Polske i jej rzeczywistosc mi obrzydzic, znow wyjezdzam… Jestem troche jak matka oslepla na wady wlasnego dziecka – bo „moje”, to wad nie ma 🙂

    Polubienie

    1. Ostatnio byłam w Polsce dwa lata temu. I pewnie dlatego ta miłość ma też jest zupełnie ślepa. 😀 Wolę się cieszyć z rzeczy prostych, a nie przejmować tym, czego zmienić się nie da. W niedzielę wyjeżdżam do Polski. Napiszę o swoich odczuciach. 😉

      Polubienie

Dodaj komentarz