Emigrantka · Tajlandia

Moje pierwsze dni w Tajlandii

W wiosennym projekcie Klubu Polki na Obczyźnie  wracamy do naszych emigracyjnych wspomnień dotyczących pierwszego dnia lub pierwszych dni na nowej ziemi. Swoje życie od początku na obcej ziemi zaczynałam cztery razy. Dzisiaj chciałabym się podzielić z Wami moimi wspomnieniami  z Tajlandii…

Jak to się w ogóle stało, że tam trafiliśmy? Szybko i to bardzo. Jeszcze w lipcu 2014 planowaliśmy zostać na dłużej we Włoszech. Akurat nadarzyła się ku temu okazja. Myślałam – w końcu zakotwiczymy gdzieś na dłużej. Jak to jednak mówią – jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o swoich planach. Myśmy to zrobili i 1 sierpnia opuszczaliśmy  Włochy.  Do dziś myślę, że tam zostało moje serce po które kiedyś jeszcze wrócę… Kolejne trzy tygodnie gościliśmy  w Polsce, czekając na konkretne wieści z Bangkoku. W końcu 22 sierpnia wiadomość – lecicie…jutro! Śmiech na sali i  wielkie przerażenie. Nazajutrz siedzieliśmy w samolocie. W zasadzie w kilku kolejnych. Dla mnie to była pierwsza podróż poza Europę – Gdańsk-Warszawa-Dubaj-Bangkok. Na miejsce dotarliśmy coś koło południa. Dość sprawnie przeszliśmy wszystkie odprawy, potem taksówka do hotelu. I  pamiętam to pierwsze zderzenie z falą gorąca. Wyszliśmy z lotniska i jakby fala uderzeniowa bomby atomowej. A to był dopiero początek…

Przybywamy z naszymi tobołami  do hotelu. Akurat jest niedziela. Hotelik mały, obsługa też niewielka. W końcu wpuszczają nas do środka, a tam wielkie zdziwienie, bo miał być pokój dla czterech osób, a łóżko jest tylko jedno. Recepcjonistka rozkłada tylko ręce i uśmiecha się. Welcome to Thailand. Mogą dołożyć nam materac, ale jutro. Prysznic i wychodzimy, żeby rozejrzeć się po okolicy. Parno i duszno jak cholera. Pora deszczowa w pełni, więc wysoka temperatura i wysoka wilgotność. Po 5 minutach człowiek się lepi do własnego cienia. Wzbudzamy zainteresowanie. Szczególnie córka, która od tej pory pełni rolę maskotki – jasna cera, jasne włosy, ciemne oczy – coś egzotycznego dla Tajów. Wołają na nią baby, czego  szczerze nie znosi, próbują przytulać, dotykać, niektórzy nawet całować. W pierwszym dniu któś udaje, że ją goni – ucieka więc w popłochu nieprzyzwyczajona do takich zachowań, upada na chodniku i zdziera kolano. Ludzie się śmieją, a mi jakoś do śmiechu nie jest. W gardle zasycha, wchodzimy do sklepu 7/11. Pot na plecach momentalnie zamarza – klima w tych sklepach działa bardzo dobrze, aż za dobrze. Lodowata woda na chwilę gasi pragnienie i  jak się okazuje kilka dni później przynosi też ból gardła. Szukamy jakiegoś jedzenia – w sumie szukamy to za dużo powiedziane – rozglądamy się, co zjeść, bo budek z żarciem jest od groma. Ktoś przynosi nawet jakąś kartę dla faranga. Są obrazki, nawet nazwy niektóre po angielsku (co prawda crab to crap, ale liczymy na to, że jednak kupy nie podadzą). Każdy znajduje coś dla siebie. Ja biorę zupę. Po pierwszej łyżce mam ochotę zionać ogniem jak smok ognisty. Jasna cholera – to chyba czysty domestos! Nie jestem w stanie tego przełknąć. Płonę. Biorę jakieś nudle z kurczakiem – tym razem pyszne. Powoli robi się ciemno, więc wracamy do domu. I dopada nas ulewa. Brodzimy po kostki w wodzie. Przynajmniej przez chwilę jest chłodniej. W hotelu prysznic i spać.

Nad ranem budzi mnie jakiś hałas. Nie mam pojęcia, co to – małpa, ptak czy jakiś inny zwierz. Drze się nieprzyzwoicie! Taką pobudkę zaliczam potem już codziennie przez miesiąc. Rano mąż idzie do nowej pracy, a ja z dzieciarnią mam w planach szkołę. Zadanie pierwsze – taksówka. Mission impossible – nie dość, że daleko (w sumie nie aż tak bardzo, ale taksówkarze wolą krótsze dystanse – korki!), to jeszcze nie wiadomo, gdzie dokładnie – taksówkarze często mają problem z adresem. W końcu jakiś taksówkarz zatrzymuje się – mówi ok, chociaż, jak się potem okazuje ma dość mgliste pojęcie, gdzie z nami jechać i po drodze zatrzymuje się kilkakrotnie, żeby zapytać innych, gdzie to. Dojeżdżamy. W szkole wszystko idzie sprawnie. Wszyscy jesteśmy zachwyceni tym miejscem i  w sumie tak już zostaje do  końca naszego pobytu w Tajlandii. Kupujemy mundurki szkolne. Wracamy – łódką, bo ponoć tak łatwiej. Potem ten środek lokomocji staje się niemalże moim drugim domem. Wychodzimy z łódki i pakujemy się  do tuk-tuka. Pierwszy i ostatni raz robię to razem z dziećmi. Wszystkie wnętrzności podchodzą mi pod samo gardło. Odmawiam zdrowaśki, licząc ilość wykroczeń drogowych popełnionych przez kierowcę. Nigdy więcej – myślę sobie, kiedy wysiadam z zimnym potem na plecach i już sama nie wiem, czy jest tak ciepło czy to z emocji. W pokoju hotelowym otwieram szafkę i  wypada mi  kolejno jaszczurka i karaluch – kolejności nie pamiętam. Jedno ucieka, drugie umiera. Prysznic i wychodzimy – czas upolować jakieś jedzenie. Wujek Google mówi, że niedaleko znajduje się jakieś targowisko – w sumie w Tajlandii tak już chyba jest, że jakieś zawsze znajdzie się w promieniu jednego kilometra. Idziemy. Na miejscu można dostać wszystko – od mięsa wiszącego w tym cholernym upale, przez igły, po owoce i warzywa. Gdzieś pomiędzy nogami biegają ogromne szczury. Pomiędzy owocami leżą śpiące koty. Czaimy się na jabłka, ale cena zwala z nóg – pani sprzedawczyni pokazuje, że chce za jedną sztukę 100 bahtów – czyli 10 zł. Kupujemy banany, smocze owoce i mango. Po drodze zaliczamy 7/11 – przystanek lody. Wieczorem idziemy znowu jeść na ulicę. Bangkok tętni życiem. Znowu zlewa nas deszcz. Moje nowe sandały przywiezione z Polski po kilku dniach są do wyrzucenia. Kupuję gumowe klapki. Zamawiam coś, co wygląda w miarę po ludzku – nie rusza się, nie śmierdzi – można jeść.

I tak w sumie wyglądają nasze kolejne dni. Wszyscy uczymy się nowego życia w naszym nowym domu jakim jest Bangkok. Staramy się nie zginąć na ulicy, co wcale nie jest takie trudne, biorąc pod uwagę fantazję kierowców skuterków i tuk-tuków – proszę wierzyć, że tuk-tuk to nie pojazd, to filozofia życia. Zielone światło wcale nie oznacza, że można przejść – istnieje tylko taka możliwość. Ludzie są zazwyczaj mili i bardzo pomocni, aczkolwiek zdarza się, że nas oszukują – przez przypadek źle wydają resztę, źle obliczają cenę za owoce, itd., ale wszystko z uśmiechem na ustach. Podziwiamy egzotyczną florę i faunę. Przyzwyczajamy wzrok do szczurów, karaluchów, bezpańskich psów i kotów. Staramy się żyć. W końcu to będzie nasz dom przez kolejne dwa lata, a życie w Tajlandii przyniesie nam wiele niespodzianek…

_20140901_143405img_20140825_134013img_20140826_162811img_20140827_144508img_20140828_095608img_20140829_123837img_20140910_081914

12 myśli na temat “Moje pierwsze dni w Tajlandii

  1. Oh ten upał jak z piekarnika na lotnisku:)
    Dobre porównanie ostrości żarcia odczuwanej na początku do domestosa! A zaraz idę na tajskie jedzenie…. 😉
    I karaluchy, jaszczurki! I te drogie jabłka o smaku papieru. Dużo podobieństw do moich wrażeń.
    Tylko, że masz zdjęcie z zakazem bąków, a mi niestety jedyne jakie miałam – gdzieś wcięło!

    Polubienie

  2. A wróciłabyś jeszcze do Bangkoku? Czy jest coś za czym tęsknisz?
    Pierwszy raz byłam w Tajlandii, gdy moja córka miała niecałe dwa latka i byłam przerażona ciągłym dotykaniem jej przez wszystkich dookoła. Zraziło mnie to do Tajlandii na dłuuugo.

    Polubienie

    1. Nie chciałabym wracać już do Bangkoku. To dla mnie zamknięty rozdział. Piękny, egzotyczny, oryginalny, ale zamknięty. Bardzo byliśmy zadowoleni ze szkoły – wszyscy bez wyjątku. To chyba jeden z większych plusów mieszkania tam. Jednak upały tam panujące zwalały z nóg. Na dłuższą metę takie życie nie jest dla mnie. I masz rację – Tajowie uwielbiają dotykać małe dzieci. Mnie to też przeszkadzało.

      Polubienie

Dodaj komentarz